piątek, 16 maja 2014

Bezpieczeństwo w Estonii

Dzisiaj (ufff... już maj) o bezpieczeństwie słów kilka. Dawno, dawno temu zostawiłam sobie podpunkty – słowa klucze, na temat których, w związku z Estonią chciałabym się rozpisać. Nie pamiętam dokładnie, czy chciałam napisać o bezpieczeństwie pieszych, kradzieżach, czy też podróżowaniu stopem. Nie pamiętam, więc opowiem o wszystkim :).
Po pierwsze: piesi. Czy jadąc kiedyś o zmroku, przeklinaliście pieszych lub rowerzystów, którzy znienacka pojawiali się na jezdni? Jeśli tak, Estonia będzie dla Was rajem. Ze względu na długie i naprawdę mroczne noce, wszyscy mieszkańcy zaopatrują się w specjalne odblaski. Część z nich przymocowana była na rzemyczku, niektóre z nich przyklejało się bezpośrednio do ubrań. Niezależnie od tego jak wyglądały, z pewnością ułatwiały życie. Ja swój pierwszy odblask otrzymałam na uczelni, wraz z paczką dla „świeżych” studentów – Erasmusów. Oczywiście usłyszałam, że jego noszenie jest obowiązkowe. Nie wiem, czy to prawda, czy też nie, ale z moim odblaskiem zżyłam się tak bardzo, że nawet po powrocie do Polski nie potrafiłam się z nim rozstać.
Po drugie: złodzieje. Podczas mojego 4-miesięcznego pobytu w Estonii, tylko jeden jedyny raz miałam nieprzyjemność spotkania się z kradzieżą. Obiektem zainteresowania stały się silniki motorówek stacjonujących w przystani centrum turystycznego, w którym miałam okazję praktykować. O całym zdarzeniu dowiedziałam się dopiero następnego ranka. Czy kradzieże są jednak powszechne? Jak estońska mądrość ludowa głosi: nie. Estończycy charakteryzują się bardzo wysokim poszanowaniem dla cudzej własności (oczywiście, zdarzają się wyjątki). Niespotykane są natomiast włamania do domów mieszkalnych.

Po trzecie: uwaga! Torebki!. Wiecie po czym można poznać Polaków? Nie tylko po skarpetkach i sandałach, ale po nieufności. Ukuty u nas stereotyp Polaka – złodzieja, skutkuje tym, że wyjeżdżając do obcego kraju, jak oka w głowie pilnujemy naszych rzeczy. Niestety, ja przez wielu byłam zdekonspirowana od razu. Podróżując po Estonii samochodem ze znajomymi, często przystawaliśmy, aby podrzucić autostopowiczów do innych, oddalonych o kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów miejscowości. Pomimo wielu starań, ilekroć drzwi samochodu otwierały się, ściągałam swoją torebkę bliżej siebie. Od razu słyszałam: „ so typical for Polish people”.  

wtorek, 1 kwietnia 2014

O estońskiej zimie słów kilk


„Do Polski coraz większymi krokami zbliża się zima. Fejsbuk nie jest jeszcze zasypany komentarzami o sypiącym śniegu, ale ćwierkające za oknem sikorki i mazurki stają się może nie pierwszymi, ale na pewno najgłośniejszymi symptomami nadchodzącego mrozu. Lubię listopad: taki wiejący i deszczowy. Ale do estońskiej zimy mam wyjątkowy sentyment” - tak pisałam w listopadzie. Dzisiaj mamy pierwszy dzień kwietnia, następnego już roku – przyleciały już pierwsze bociany, a śliwy za moim oknem zaczynają ubierać się w zielone liście. U mnie całkiem sporo się zmieniło – do estońskiej zimy mam wciąż sentyment. Kto wie, czy nie wzrósł on od listopada.
Do rzeczy: Tartu, o Tallinie już nie wspominając, było najbardziej wysuniętym na północ miastem, w którym byłam do tej pory. W mojej walizce, przed wyjazdem, znalazł się gruby sweter, jeszcze grubszy polar, kilka par wełnianych skarpet oraz buty, które może nie prezentowały się zbyt dobrze, ale były baaaardzo ciepłe – i jak się szybko okazało wprost idealne.
Zima w Estonii była tą prawdziwą. Śniegu po kolana, a na zewnątrz panował trzaskający mróz. Do Tartu przyjechałam bodajże w piątek. Pierwszy raz na zwiedzanie miasta wybrałam się w niedzielę. Ubrana (UWAGA!) dosłownie jak na syberyjską zimę: wyżej wymieniony sweter, wyżej wymieniony polar, najgrubsze jeansy jakie znalazłam w walizce, zarówno wełniane skarpety i te bardzo ciepłe buty. Czapka, szal, rękawiczka i najgrubsza kurtka były „oczywistą oczywistością”. Szybko okazało się, że wyjście w ogóle nie było dobrym wyborem. Mimo grubych rękawiczek, odmroziłam sobie dwa palce. Wracając już do akademika po maksymalnie 30minutach spaceru, nie wytrzymałam i zapłakałam nad swoim losem. Zdecydowanie nie powinnam tego robić. Łzy na -20 stopniach szybko zamieniły się w lód sklejając moje powieki. Do wszystkiego jednak można się przyzwyczaić: po dwóch tygodniach mocno minusowe temperatury w dzień nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Co więcej, pomogły mi na moją chroniczną utratę głosu w miesiącach zimowych – rozchorowałam się dopiero po moim pierwszym powrocie do Polski.


Mój wniosek nr 2: Człowiek może się do wszystkiego przyzwyczaić. Po 2 tygodniach w Estonii -35 stopni w nocy nie robi na nikim żadnego wrażenia

wtorek, 12 listopada 2013

A droga była dłuuuuuga i pusta

       Ze względu na fakt, że kraje nadbałtyckie nie są dość popularnymi kierunkami w transporcie zbiorowym, podróż samochodem wydaje się być uzasadniona. Miałam to szczęście, że mój brat, wraz ze swoją dziewczyną, zdecydowali się mnie odwieźć. W mroźny poranek, a raczej noc, 28 stycznia, nadszedł czas tymczasowego pożegnania z domem i jak się później okazało, trwałego z dotychczasowym życiem.
         Styczeń 2012 roku był wyjątkowo mroźny, za szybami samochodu hulał mroźny wiatr, a pola, drogi i lasy spowite były w białym puchu. Szybko okazało się, że kraina wiecznego mrozu zaczyna się zdecydowanie bliżej, niż mogłam podejrzewać. Było coraz zimnej, coraz mniej zabudowań, coraz mniej ludzi, coraz bliżej do Estonii. Wraz z przekroczeniem linii Wisły, świat przygotowywał mnie na pół roku w mroźnej krainie. Największe zaskoczenie czekało mnie już w Suwałkach i dalej na Litwie. Rozciągnięte aż po linię horyzontu równiny, drogi, tak długie i proste, że z pewnością nie bałabym się wyprzedzać. Wraz z każdym kilometrem przybliżającym nas do Tartu, lasy coraz bardziej wypierały pola z linii horyzontu. Zima przybierała na sile, ludzi było jak na lekarstwo, o stacjach benzynowych nie wspominając.

       Cała podróż do Tartu trwała 3 dni. Ze względu na to, że za wszelką cenę będę starała się zachować ład i porządek, całą treść postaram się połączyć/ przekazać w logiczny sposób w dalszej części.  

niedziela, 10 listopada 2013

Nic nie wiesz? Tak, to Estonia.

Ludzie w większości opierają się na stereotypach – ja też. Istnieje przekonanie, że im dalej na południe od Polski, tym bardziej wyluzowani się ludzie, tym wolniej żyją ciesząc się każdym kolejnym dniem. Myślałam, że właśnie w krajach południowych nikt nie słyszał o zegarku, a tym bardziej go nie widział: jeśli ktoś umawia się na spotkanie około godziny 13, to znaczy, że o 14 można spokojnie jeszcze iść na zakupy, a na wyznaczonym miejscu pojawić się pod wieczór. Zupełnie inne wyobrażenie funkcjonowało w mojej świadomości o „ludach północy”. Byłam święcie przekonana, że w Estonii wszystko wykonywane jest ze „szwajcarską” precyzją, w „niemieckim” porządku. Uważałam, że jeśli deadline mija o godzinie 12, to pracę należy zdać z samego rana. O ile, na podstawie moich znajomych z krajów południowych, mogę powiedzieć, że stereotyp się potwierdza, o tyle Estończycy (zwani w dalszej części mojego bloga Estońcami) kompletnie obalają moją teorię.
Generalnie zasada na Erasmusie jest jedna: dostajesz potwierdzenie z uczelni przyjmującej – jedziesz, nie dostajesz – siedzisz w domu, albo ryzykujesz. U mnie oczekiwanie na list wyglądało mniej – więcej tak:
maj – eeee jeszcze za wcześnie. Mam czas.
czerwiec – mam 2 sesje, muszę najpierw je zdać, żeby w ogóle móc myśleć o wyjeździe.
Lipiec – są wakacje, kto myśli o tym, żeby wysłać mi potwierdzenie.
Sierpień – no niby są wakacje, ale mogliby już zacząć znaczek na kopertę naklejać.
Wrzesień – może podałam zły adres?
Październik – w sumie, zima i wiosna w Polsce nie są takie złe.
Listopad – PRL wróć, czyli w kolejkach do koordynatora programu na uczelni
Grudzień – koordynator nie zna mojego imienia, ale pewnie widzi mnie przed swoimi oczami, gdy tylko wymawia słowo „Estonia”. Skrzynka koordynatora programu w Estonii z pewnością pęka w szwach od moich maili.
Pierwszy tydzień stycznia – nie ma opcji! Muszę jechać (wróć do mojego życzenia noworocznego)
Drugi tydzień stycznia – rosiczka w ogrodzie, czyli jak Halinka od kształtowania terenów zielonych niszczy mój Estonian dream.
Trzeci tydzień stycznia – Jadę! Jadę! Jadę! Tzn chyba, bo ostatecznego potwierdzenia jeszcze nie ma.
28 stycznia – Potwierdzenia wciąż nie ma. Ważne, że moje walizki są już w bagażniku!

Mój wniosek numer 1: Estonia mentalnie jest na południu. 

Na koniec świata... i jeszcze jakieś 637 km dalej.

Dzisiaj nie potrafiłabym odpowiedzieć, dlaczego na formularzu zgłoszenia do udziału w programie wymiany studenckiej zaznaczyłam uczelnię w Tartu. Początkowo niesamowicie zależało mi na Norwegii. Mój zapał został szybko ostudzony przez horrendalnie wysokie koszty życia – przy takim grancie, nie stać by mnie było nawet na przeżycie tygodnia, a co dopiero całego semestru. Moja uwaga została błyskawicznie zwrócona ku zachodniej granicy. Niemcy!!! Pomysł spalił na panewce – mój niemiecki niestety ogranicza się do powiedzenia „danke!”. Portugalia!!!! Przeszkoda ze strony uczelni – ta w Portugalii nie realizuje mojego kierunku studiów. Estonia? ESTONIA?! Niech będzie! Nie wiedziałam o niej praktycznie nic. Czy to dobrze? Okazało się, że doskonale! W ten sposób następne 5 miesięcy miałam spędzić „gdzieś na północy”.
Z czym tak naprawdę kojarzyła mi się Estonia? Eeeee... jakieś warzywo? Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego. Z perspektywy czasu sądzę jednak, że samo słowo „Estonia” jest niesamowicie melodyjne, przenoszące do krainy zimy. Ale nie takiej zimy jaka panowała w „Królowej Śniegu”. Takiej bardzo przytulnej i „ciepłej”. Był maj, kiedy dostałam ostateczne wyniki. Do rozpoczęcia mojego semestru pozostało jakieś 8 miesięcy, 4 sesje (studiowałam na dwóch kierunkach), mnóstwo planów, łez, wątpliwości, zmian zdania, bitew... A Tartu wciąż było na końcu świata... i jeszcze jakieś 637 km dalej.  

Zaczyn do chleba

Jeśli ktoś Ci mówi, że noworoczne życzenia, albo jakiekolwiek inne, nigdy się nie spełniają – nie wierz mu. Moje się spełniło – co prawda wypowiedziałam je 30 minut po wybiciu północy na zegarze, ze łzami w oczach, i – jeśli mam być szczera – trochę na złość. „Chcę już być w tej Estonii”. W odpowiedzi usłyszałam zaledwie: „I tak wiem, że tam pojedziesz”. W ciągu kolejnych 28 dni stanęłam oko w oko z przygodą. Przygoda miała oczy straszne – niesamowicie zimne, wiejące śniegiem i mroźnym wiatrem. Jednak Pan Samochodzik kiedyś powiedział, że przygoda w momencie jej przeżywania jest najgorszym zdarzeniem jakie może nas spotkać, a dopiero potem zaczyna być najcudowniejszym wspomnieniem, do którego chętnie się wraca. Ja wracam, pisząc tego bloga. Podróż do „krainy wschodu” była niepierwszą, ale zdecydowanie najsilniejszą kostką domina, która pociągnęła za sobą próbowanie „chleba z pieca świata”.

Ten blog nie jest pamiętnikiem. Nie jest też przewodnikiem. Jeśli masz dosyć opowieści o erasmusowych wyjazdach – przeczytaj go, każda przygoda jest przecież inna. Nie znajdziesz tu obiektywizmu, nie znajdziesz tutaj faktów. Ta strona nie jest przecież wyszukiwarką. Chcę przedstawić Ci Estonię (i nie tylko) dokładnie tak, jak widziałam ją ja.